Będąc na porannym spacerze w celu przewietrzenia tunelu pomiędzy narządami słuchu, natknęłam się na dorodne drzewo, na którym prężnie rozwijały się kasztany. I wtedy to, przypomniało mi się powiedzenie mojej koleżanki, która razem ze mną prowadzi tego bloga: "żryj kasztany". Od razu w moim móżdżku zapaliło się światełko i zrodziła się ta dzika jak sarna-myśl.
Nazbierałam więc worek, no dobra- napchałam w kieszeń kasztanów i niczym antylopa pobiegłam do domu pochwalić się mojemu ślubnemu jaki niedzielny przysmak go czeka. Jego mina nie wskazywała raczej jakiejś błogiej euforii z tego powodu, ale nie zraziłam się tym, tylko zrobiłam swoje.
Pokrajałam kasztany na krzyż, co by się lepiej dopiekły we środku i wrzuciłam do piekarnika. Po 10 minutach wyjmałam i..... wło la!
Smacznego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz